Spadek napędu życiowego

Na 100% nie depresja. A jednak. Stałam się leniwcem, brakuje mi tylko gałęzi do wiszenia w półśnie. Może to początek jesieni mnie przygnębia? Wracam z pracy i nie mogę w słońcu posiedzieć na balkonie, bo o tej porze słońce chowa się za blokiem naprzeciwko. Bougenwilla nie wypuszcza nowych kwiatów. Zanim wrócę do domu majorka już zwija kwiatki. Coraz mocniej sobie uświadamiam, że czas poprzesadzać kwiaty i przygotować je do powrotu do domu. I tak dochodzę do wniosku, że to jednak jesień.

Nie chce mi się podtrzymywać kontaktów towarzyskich. Moja interaktywność kończy się na kontaktach z najbliższymi. Mąż mnie goni do podtrzymywania więzi zewnętrznych: „dzwoniłaś do Ż., a do O. Odpisałaś na maila A.”. I żeby nie kłamać, bo tego staram się unikać jak ognia, robię co należy, żeby nie podpadać. Ale nie ma w tym entuzjazmu. Jestem jak bezwolny bałwanek, który staje tam gdzie go postawią. Z G. umówiłam się na spotkanie tylko dlatego, że muszę mu oddać zleconą pracę. Czy to nie chore? (a może być zdrowe u chorego 😉 )

Przez większą część mojego życia byłam osobą mocno towarzyską. Czasem na zasadzie, że musiałam mieć widownię dla mojego ekscentryzmu. A czasem po to by walić moich przyjaciół moją złością. Generalnie zawsze potrzebowałam widowni. Od momentu gdy zaczęłam przyznawać się do choroby, krąg znajomych mocno został okrojony. Ale kontakty nadal były ożywione. A teraz mi się jakoś nie chce. Tzn. nie chcę stracić moich przyjaciół, ale też nie robię nic by ich mieć przy sobie. Może z lenistwa, bo trzeba by się było ruszyć z domu, albo zaprosić ich do nas… a tu książka czeka, kocyk…

Ale ogólnie nastrój mam dobry. Żeby nie zapeszyć i nie pisać tego jak się czuję, napiszę tylko że moja obecna klasyfikacja chorobowa ma oznaczenie F31.7 😀

A w pracy? Nadal nie jest dobrze: za mało zleceń, za dużo osób na utrzymaniu. Teraz mamy bardzo wymagającą intelektualnie pracę: nitujemy 12.000 zawieszek magazynowych. Paluchy mnie bolą, a na jednym mam nawet siniaka od wciskania kółka. Ale kasa z tego jest naprawdę niezła. Czuję się jakbym pracowała w fabryce przy taśmie. A ja z manualnych prac to tylko szydełko lub druty. Najgorsze, że takie monotonne zajęcia wywołują we mnie agresję. Jeszcze ze 2 dni i powinniśmy skończyć.

W piątek wyprawiamy Młodemu imieniny. Tzn. my dajemy chatę, a oni przygotowują przyjęcie. Ma być kalsycznie amerykański obiad: hamburgery, fryty, ciastka czekoladowe i sernik na ciepło. I tak nie mogę schudnąć, a po czymś takim zostanę miss grubasów.

Czyli w piątek mam tłum gości, może nawet przyjedzie teściowa. I jak ja to przetrwam?

A w sobotę pojedziemy na cmentarz, bo to urodziny Mamy. Zawieziemy piękny bukiet, postoimy, pomyślimy… a potem pójdziemy pospacerować po lesie i pobawić się z Zorą. Cóż, takie jest życie. Świat się nie wali, gdy odchodzimy na zawsze.

Dodaj komentarz