ospałość, ty moja…

Nadal, niezmiennie, mam problemy z porannym budzeniem się i rozruchem. Kolejne przestawianie budzika, wpadam w głęboki 9-minutowy sen między kolejnymi dzwonkami. Kiedy w końcu się zwlekę, odbębniam tylko czynności niezbędne: umyć zęby, posprzątać u kota i dać jej jeść, wypić kawę, zapalić papierosa, zrobić coś na kształt makijażu, ubrać się i wyjść do roboty. A w pracy? Walka by nie zasnąć. Czyli kolejna kawa i albo przegląd miejsc, gdzie ktoś coś mógł napisać, albo rzucenie się w wir pracy. Choć wir słabiutki. No i to rzucanie się wygląda raczej jak skok anemika z dywanu, niż wskok na głęboką wodę. Chciałabym się tego stanu pozbyć, choć nie pozbywając się leku. Kwetiapina mnie jednak wyciszyła, wyrównała. Już nie jeżdżę jak szalona w górę i w dół kilka razy w ciągu dnia. I tak jakoś się czuję na poziomie 0 – +1. Można uznać, że całkiem przyzwoicie. Zwłaszcza w porównaniu z wcześniejszymi jazdami. Chyba muszę uwierzyć, że bardzo lubiany przeze mnie seronil rozbujał mnie totalnie. Zrobił to po ładnych kilku miesiącach użytkowania. U CHAD-owców najczęściej antydepy wywołują manię (u mnie tak było po Citalu – ratunek przyniosła szybka interwencja świrolog), ja wpadłam w szybką zmianę faz. Na szczęście zostałam, również w porę (pokłony dla p. doktor) spacyfikowana. Martwi mnie tylko, że sprawy potoczyły się w stronę antypsychotyków. Ale cóż jak się jest po****doloną, to trzeba ponosić tego konsekwencje. Rozmaite. Czasem dobre, czasem złe… a niekiedy tragiczne.

Brrr… mży, jest ciemno… idę na papierosa, a następnie kolejna kawa.

Dodaj komentarz